piątek, 2 lipca 2010

Dream

Powoli ze skupiska atomów zaczyna formować się większy byt. Jednak do tej pory Natura pokazała, że nie zawsze oznacza to formę ostateczną. Ileż to razy uśmiercała życie, które sama pieczołowicie przez tyle lat tworzyła? Czy mogę się przyrównywać do Natury?

Strugi deszczówki wymywały śmieci spod krawężników opustoszałych ulic. Przemoczone ubranie ciasno przylegało do zmęczonego ciała. Pijany mężczyzna zataczał się podążając w kierunki jedynego suchego schronienia. Jego stopa zanurzyła się w olbrzymiej kałuży odbijającej światło pobliskiej lampy. Kręgi, które pojawiały się na tafli wody rozmywały odbicie pobitej twarzy. Niebo rozświetlił błysk, do którego po kilku sekundach dołączył basowy grzmot. Było zbyt ciemno by dojrzeć, iż z czubka nosa ciekła czerwona smuga. Schody prowadzące do upragnionego schronienia zaskrzypiały pod ciężarem stóp. Każdy stopień wywoływał grymas bólu na okaleczonej twarzy. Pijak z wielkim hukiem wpadł do ciemnego, kościelnego pomieszczenia. Straciwszy resztki sił padł na pierwszy rząd krzeseł i osunął się na ziemię.



Smak zwietrzałego piwa nie był tym, którego w tej chwili pragnął ale spragnione usta same łapczywie chłeptały płyn wylewający się butelki. Po jej opróżnieniu niski mężczyzna wstał starając się rozprostować zmęczone kończyny. Pogodne do tej pory niebo powoli przybierało złowieszczy kolor szarości. „Wiktor, mam na imię Wiktor” powtarzał w swoich myślach z taką intensywnością jakby bał się, że chwilowy brak skupienia wywoła amnezję. Trąciwszy pustą butelkę Wiktor ruszył w stronę miasta. Wiejący z zachodu wiatr rozwiewał bujną brodę. Połatane poły płaszcza stawiały opór tworząc olbrzymi skórzany garb na plecach włóczęgi. Z każdym krokiem miejskie budowle rosły w oczach. Wiktor szedł wpatrując się w mijane pod stopami białe odcinki przerywanego pasa. Monotonność oraz powtarzana w myślach mantra składająca się z jednego słowa będącego imieniem mężczyzny spowodowała, że nie usłyszał wrzasków i krzyków zbliżających się od tyłu. Dopiero gdy od zbliżającego się samochodu dzieliło go zaledwie kilka metrów przez szum wiatru przebił się kąśliwy odgłos klaksonu. Przestraszony nagłym dźwiękiem odskoczył na bok wpadając do przydrożnego rowu. Syk bólu jaki wydobył się zza zarośniętych ust zanikł w salwie młodzieńczego śmiechu i pisku roześmianych nastolatek szydzących z bezdomnego, którego o mało co nie potrącili. Wdrapując się z powrotem na ulicę Wiktor dostrzegł jak jedna z nastolatek spoglądająca na niego obdarowała go ciepłym uśmiechem. Otrzepując wyświechtane spodnie wyszeptał.

- Mam na imię Wiktor. Emilia to natomiast jej imię.

Wrócił na wcześniej obrany kurs.

- Jej imię to Emiliaa...

Krzyk jaki wydobył z nieskrywanym gniewem został zagłuszony przez grzmot nadchodzącej leniwie burzy. W oczekującym na manifestację przyrody mieście pojawiły się pierwsze światła. Bał się tam wracać. Obawiał się spotkania z osobą, przed którą uciekł tyle lat temu. Lęk przed konfrontacją odkładaną tak wiele razy pustoszył jego trzewia. Błyskawica tańcząca przez ułamek sekundy na ciemniejącym z każdą sekundą niebie przypomniała mu o mantrze. „Wi.. moje imię to Wi... Wiktor”. Grymas jaki pojawił się na jego twarzy świadczył o trudnościach, z którymi musiał się borykać by przypomnieć sobie coś co towarzyszy istocie ludzkiej od dnia jej narodzin. A nieraz jeszcze wcześniej. Smak żółci wypełnij usta Wiktora. Na asfalcie tuż obok wilgotnej kropli deszczu, która przed momentem zakończyła jakże krótki żywot pojawiła się żółta flegma. Łapczywie wypite piwo dawało o sobie znać. Ileż to razy targany spazmami torsji mężczyzna wił się obejmując pnie drzew. Tym razem nie miał tego przywileju. Żołądek podszedł mu do gardła dopominając się o nawet najmniejszy kawałek pokarmu.

- Wiktor!

Grzmot niczym echo po krzyku mężczyzny zagłuszył wypowiedziane imię. Kiedy pojedyncze krople zamieniły się w zacinające strugi Wiktor nakrył głowę płaszczem. Po obu bokach drogi pojawiły się pierwsze lampy. Było jednak jeszcze zbyt wcześnie by rozświetlały swym blaskiem szlak prowadzący do Wyobraźni. Dziwna nazwa dla miejscowości. Ale i dziwne obyczaje w niej panowały. Tak bardzo różne od tych, do których Wiktor przywykł w młodości. Dlatego uciekł z miasta przed wieloma laty. Dlatego też teraz do niego wracał. Z każdą chwilą tracił wspomnienia, szczegóły ze swojego, już nie tak krótkiego życia. Nie pamiętał jak miała na imię jego matka. Nie pamiętał czy ojciec kiedykolwiek zabrał go na mecz. Nie pamiętał czy w ogóle miał jakieś rodzeństwo. Wiktor. Tak miał na imię. Emilia to kolejne imię, którego nie mógł zapomnieć. Nie mógł!

Poczuł bolesne ukłucie w okolicach serca. Upadł na kolana zginając się w pół z bólu. Wszechogarniający lęk obezwładnił go na kilka chwil. Ten krótszy niż mrugnięcie okiem moment wystarczył by Wiktor z niesamowitą siłą oderwał się od ziemi i przekręcając w locie o sto osiemdziesiąt stopni upadł na chodnik. Z największym trudem udało się mu podnieść. Ściana deszczu drastycznie skracała pole widzenia. Wyobraźnia witała Wiktora z otwartymi ramionami. Oślepiający błysk przyćmił umysł brodatego mężczyzny. Palący ciepłem łuk brwiowy spuchł niczym gąbka nabrzmiała od gorącej krwi. Gdyby którykolwiek z mieszkańców spojrzał na wschodnią część miasta dostrzegłby jak w chwili uderzenia pioruna na rozświetlonej ulicy Wyobraźni mężczyźnie puściła się z nosa stróżka krwi. Przy kolejnym błysku w ślad, za którym podążył grzmot obserwatorzy mogliby dostrzec jak usta Wiktora składają się do niemego krzyku. Mieliby możliwość zauważenia jak jego głowa odlatuje do tyłu pociągając za sobą całe ciało. Mocno dmący wiatr porwał wysłużony płaszcz odsłaniając starą koszulę, która moknąć z każdą chwilą przylegała do ciała niczym folia zaciskająca się na twarzy ofiary.



Kiedy otworzył oczy dostrzegł dwa czerwone punkty, powoli zmierzające w jego stronę. Nie słyszał grzmotów, lecz nie był pewien czy to ucichła burza czy szum krwi w jego uszach zagłuszał wszelkie dźwięki. Chciał wstać. Ciało odmówiło posłuszeństwa przypominając w jaki sposób znalazł się w kaplicy. Czerwone punkty zamieniły się w szczurze ślepia. Ponowił próbę podniesienia się. Tym razem jego wysiłek nie poszedł na marne. Opierając się o najbliższe krzesło uniósł tors do pozycji siedzącej. Kiedy pod swoją dłonią wyczuł kawałek drewna ze złamanego krzesła rzucił nim w ciekawskie ślepia. Szczur piszcząc uciekł w kąt gasząc swoje dwa czerwone punkty.

- Nie ładnie tak znęcać się nad zwierzętami – do jego uszu doleciał dziewczęcy głos, któremu wtórował syk zapalanej zapałki.

Mrok kościelnej nawy rozjaśnił drgający płomień zapałki. Nastolatka ruszyła w stronę ołtarza. Chwyciła jedną z leżących tam świec i zapaliła jej knot. Tym razem ciemność ustąpiła na tyle, że Wiktor mógł dostrzec twarz dziewczyny.

- Emilia – wycedził z trudem przez opuchnięte usta. - A moje imię to Wiktor.

- Cisza! - krzyknęła dziewczyna zapalając kolejną świecę. - Ty... ty przestań udawać, że nic się nie stało. Oboje dobrze wiemy co jej zrobiłeś, prawda? Oboje wiemy jak to się skończyło. Nie pozwolę ci już nikogo skrzywdzić. Nikogo!

Nastolatka podeszła bliżej trzymając jedną ze świec. Wiktor rozpoznał w niej tę jedyną, która zamiast szyderstw podarowała mu uśmiech. Tym razem w jej oczach tliły się iskry gniewu. Mężczyzna wyciągnął ku niej rękę dając do zrozumienia, że nie ma złych zamiarów.

- I nie nazywam się Emilia! - krzyknęła ponownie chlusnąwszy w niego roztopionym woskiem.

Wiktor chwycił się za twarz starając się zdrapać palący i zastygający wosk. Dziewczyna chwyciła go za poły koszuli i krzycząc zaczęła uderzać brodatą głową o chłodną posadzkę kaplicy. Raz po raz. Nie przestając. Nawet wtedy gdy na jej twarz bryznęła krew zmieszana z mózgiem Wiktora. Ona wciąż krzyczała,a on przestał powtarzać w myślach swoje imię. Już nie musiał go pamiętać.



- Co się stało skarbie?

Do pokoju wbiegł ojciec zapalając światło. Spocona dziewczyna siedząc w zmierzwionej pościeli urwała krzyk, który teraz przerodził się w spazmatyczny szloch. Przejęty mężczyzna usiadł na skraju łóżka i objął nastoletnią córkę.

- Cii.. już wszystko w porządku. To był tylko zły sen kochanie. Już nie masz się czego bać.

- Tato – wyartykułowała przez płacz – to było takie straszne.

- Spokojnie, naprawdę. Jestem przy tobie cały czas. Cii..

Oboje zaczęli się kołysać w rytm oddechów dziewczyny. Młodziutka brunetka wyczuwała, jak przez mocny uścisk ramion ojciec obdarza ją swoją miłością. Powoli jej oddech uspokajał się. Szloch ustępował. Ogarniało ją błogie uczucie spokoju. Tylko ten zapach wosku. I uczucie gorącej lepkości na dłoniach. Jakby jej palce spłynęły cieplutką krwią.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz